środa, 25 marca 2015

Dział pierwszy - dzień przed

Budzę się o czwartej, poznaję to po porannym słońcu które muska mi policzki i oczy swoim letnim ciepłem. Wstaję, nie mam matki zginęła.. Jakiś wariat ją zabił. Teraz mam macochę, jest okropna bije mnie i moje rodzeństwo. Wstaję ubieram się i już po chwili jestem na nogach. Orientuję się że macocha wstała, uciekam z domu. Zwinnymi ruchami, jest upalnie. Nasz dystrykt specjalizuje się z energii słonecznej. Mówią na mnie Lisek, choć jestem Finch. Nienawidzę swojej urody, mam rude włosy piegi i szaro-niebieskie oczy. Mam piętnaście lat.
    Idę się przebiegnąć, mieszkam na Złożysku w malutkim domku. Widzę ogrodzenie pod napięciem. Wszystko jest zrobione po to, żeby zmiechy i inne zwierzęta nie wdzierały się do dystryktu piątego. Marzę o przedostaniu się do zimnego lasu, tam gdzie nikt mnie nie zobaczy... Jednakże u nas głównym zajęciem jest energia nie brakuje nam jej, bo Kapitol nie chce by ktoś wychodził poza Panem. Zauważam drzewo, a przy nim jeszcze jedno. Dzięki temu wejdę i wyjdę niezauważona poza krwawe rządy prezydenta Snowa. Jestem niezdarna jeśli chodzi o wspinanie się. Wchodzę, gałąź się łamie... Prawą nogą znajduję inną równie chwiejną. Kiedy jestem już na tyle wysoko skaczę z drzewa na drzewo i zdaję sobie sprawę, że nie wylądowałam dobrze, a przy tym wyglądam jak małpa... Obejmuję nogami gałąź i sunę do pnia, nagle coś żądli mnie w lewą rękę, puszczam drzewo jedną dłonią, zębami wyciągam żądło... Boli i piecze, ale teraz najważniejsze jest moje przeżycie. Łapię rozgałęzienie, i siedzę...
    Znajduję się po drugiej stronie, czuję się wolna, przez chwilę napawam się widokiem Panem, ale gałąź się łamie, spadam na najniższy konar. Przez chwilę jestem oszołomiona. Wstaję i idę na dół. Część lasu jest ciemna. Jednak chcę tam wejść. Ściółką są igły, zdejmuję stare buty i idę całkiem boso. To wspaniałe miejsce. Czuję delikatny wietrzyk na moich plecach. Jestem zadowolona, wchodzę na drzewo o gładkiej korze, buty zostawiam u góry i schodzę. Chodzę jak najciszej. Nawet najmniejszy szelest będzie okropny. Muszę być cicha przy 47 karteczkach na pewno trafię na arenę i stoczę krwiożerczą bijatykę, nie chcę zabijać, poczekam aż wszyscy się pozabijają, wytrzasnę nóż i rzucę komuś w głowę. Wchodzę na drzewo i ubieram buty. Siedzę i ponownie czuję się wolna. Mogłabym uciec, gdzieś dalej. Ale, gdyby ktoś z Kapitolu mnie dostrzegł... Skaczę z najniższej gałęzi. Biegam w głąb, lecz nagle słyszę że coś jakby charczy. Nie jest to zmiech, pewnie niedźwidź.   Szybko uciekam na drzewo. Wspinam się i skaczę, tym razem poszło mi o niebo lepiej.                        Choć nadal czuję się niepewnie pośród drzew. Idę do domu, czeka tam na mnie macocha.
- Gdzież się szlajasz? - wykrzykuje podnosząc rękę - mów!
- Macocho, wybacz chciałam się przejść - uderza mnie - proszę, przestań!
- Ten jeden, jedyny raz daje ci odejść nie dostaniesz jednak obiadu i śniadania, które już minęło! - unosi rękę i pokazuje mi drzwi do mojego pokoju i rodzeństwa.
Wchodzę do pokoiku, gdzie znajdują się moje siostry Rue i Shakira. Jestem ciekawa co jadły na śniadanie.
- Witam moje panie - mówię.
- Cześć lisku - cieszą się.
- Co było na śniadanie? - pytam - nie jadłam nic
- Och, czerstwy chleb... - Shakira wzbija wzrok w podłogę - macocha zjadła najwięcej
Kończymy rozmowę, w brzuchu mi burczy, ponownie idę na dwór by się czymś zająć... Za  polecenia macochy muszę pójść na Czarny Rynek, macocha dała mi jakieś szmaty i muszę je sprzedać za minimum dwie sztuki rubli... Doszły mnie słuchy że w dwunastce nazywają Rynek - Ćwiekiem. Może zacznę tak mówić?
   Staję na środku ze stertą zużytych ubrań i się drę:
- Ubrania! Sprzedam wszystkie za minimum dwa ruble! - krzyczę
W końcu po dwóch godzinach stania ktoś podchodzi. Wkłada mi do ręki dziesięć rubli i mówi:
- Zatrzymaj te pieniądze, a ciuchami zrób coś pożytecznego - mówi nieznajoma.
- Dobrze - mówię. Kobieta ucieka, a ja wracam do domu. Dziesięć rubli to bardzo dużo, myślę... Nie mogę jednak wszystkiego jej oddać, dam jej dwa ruble a pozostałe zostawię dla siebie i dla rodzeństwa. Wchodzę do domu
- Masz pieniądze?! - na samym progu słyszę przeraźliwy głos matki - masz?!
- Tak mam, mam, tylko dwa - mam szczęście że podarowano mi 8 rubli, bo w końcu dwa muszę dać macosze.
- To dobrze idź do siebie! - mówi wyniosłym tonem - och, tylko nie zapomnij jutro 74 dożynki! Mam już rzeczy dla ciebie.
- Dobrze! - wykrzykuję.
Kładę się na łóżku i marzę o lepszym jutrze. Po policzku spływa mi łza. Nie jestem za nią odpowiedzialna... Zwijam się w kłębek, a Rue mnie przykrywa. Mam ochotę iść do lasu. Więc potajemnie się wymykam idę przed ogrodzenie, mam już wchodzić kiedy mój słuch zostaje zaalarmowany, instynktownie podnoszę wzrok, schodzą strażnicy pokoju...
- Ktoś tu był! - wykrzykuje jeden pokazując palcem moje ślady.
- Masz rację Gale - mówi drugi
Chowam się za drzewo i uciekam, strażnicy się obejrzeli ale udało mi się umknąć...
      Wchodzę do domu, zamykam drzwi i zasypiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz