sobota, 28 marca 2015

Dział drugi - Dożynki

Nagle, przed moim domem ląduje poduszkowiec. Moje myśli krążą tylko i wyłącznie nad przeżyciami w lesie:
Zorientowali się że to ja?! To niemożliwe, nagle przypominam sobie o czymś dziwnym, to charczenie... A jeśli były tam kamery i wszystko zarejestrowały? Charczenie mogło, by być czymś w rodzaju zaalarmowania: "Wykryto intruza!!!"... Strażnicy Pokoju wchodzą do domu, jakiś pokazuje mnie palcem i boom! 
     Budzę się przerażona, nerwowo chodzę po domu. Siadam i płaczę, nie wiem co zrobić. Mój płacz nie trwa długo, bo podchodzi do mnie Rue, ona zawsze mnie pociesza... Jest młodsza ma tylko jedenaście lat, co jest najlepszym faktem. Nie może zostać wylosowana, będzie to ledwo jedna karteczka na tysiące. Kocham ją, jako starsza siostra czuję się za nią odpowiedzialna... Patrzę na lewą rękę, jest cała opuchnięta. Na szczęście lekarz kosztuje 6 rubli. Co prawda zostanie mi tylko dwa, ale cóż? Sądząc po ciemności jest druga rano. Nie pójdę teraz, tylko o czwartej. Nie będę spać. Boję się dziś dożynki, mogę zostać wylosowana, co jest bardzo prawdopodobne. Już wyobrażam sobie reakcję mojej macochy:
"I dobrze, jeden dziób mniej do wykarmienia!" I jeszcze ten jej uśmieszek, boję się co będzie z Rue i Shakirą, ręka strasznie boli i piecze. Godzina nadal jest niezmienna, ale nie wytrzymam dłużej. Spałam zaledwie cztery godziny, na dożynkach mogę wyglądać jak trup. Ubieram się rozkładam nogi i idę. Podróż będzie mnie kosztować dużo strachu, kiedy jeszcze watahy dzikich psów chodziły po dystrykcie, wychodzenie nocą było niedomyślenia. Na nodze mam szramę właśnie od watahy... Wreszcie dochodzę do lekarza. Moje myśli przeszywa niepokój. Widok kliniki jest rzadki. Wchodzę. Nie ma tłumów czego można się spodziewać...
- Masz sześć rubli?! - krzyczy lekarz, są znani z tyraństwa dla biednych - jak nie to wypad!!!
- Ależ, mam! - odkrzykuję przestraszona...
- Wejdź - lekarz złagodniał.
- Oczywiście - jestem zdezorientowana, nawet podczas ugryzienia przez psy nie weszłam do lekarza - nigdy nie weszłam.
Zajmuję miejsce, rozglądam się po pomieszczeniu. Jest sterylnie i czysto. W porównaniu z moim bladym ciałem, a ścianami jestem szara, a myłam się trzy dni temu. Tak mocne światło mnie oślepia dopiero po upływie minuty mogę normalnie patrzeć, to halogeny. Rzadko spotykane w dystryktach, ich ziemne światło. To bez wątpienia ono wprowadza mnie w zdezorientowanie. Lekarz wyciąga rękę, z początku nie wiem po co. W końcu rozumiem.. Pieniądze. Wyciągam sześć rubli i daję mu. Jestem strasznie zdenerwowana, wszystko co widzę kojarzy mi się z Kapitolem, nagle ogarnia mnie strach. Strach przed śmiercią...
- Twoja ręka jest opuchnięta musiała cię ugryźć pszczoła... - patrzy na mnie, aż w końcu odwraca głowę. - Harry! Ty się tym zajmij!
Harry to szkolne ciacho... Och, gdyby wiedział co do niego czuję... Muszę być silna żeby nie pomyślał że jestem nic nie wartym mięczakiem. Ma około metr osiemdziesiąt, jego włosy są czarne. Oczy połyskują czystym błękitem, ma piegi.
- Cześć Lisku! - uśmiecha się do mnie - co z tobą?
- Cze.. Cześć Harry! Z moją ręką? Słabo... - mówię, zgrywam kogoś kim nie jestem
- Faktycznie napuchnięta, ponoć użądliła cię pszczoła, kiedy to było? - pyta.
- Jakieś osiem godzin temu - ugryź się w język, za kogo on cię weźmie?!
- To ciężko, uda mi się to wyleczyć do dożynek, ale trochę czasu będziesz musiała poświęcić - uśmiecha się do mnie.
- No dobrze, rób co masz robić - odpowiadam.
Nagle zostaje mi wstrzyknięta ciecz, najprawdopodobniej usypiająca, pytam się go o to a Harry kiwa głową. Wszystko mi wiruje, w końcu tracę przytomność. [...]
   Obudziłam się, ręką mogłam już nią ruszać. Nie jest napuchnięta. Wychodzę, bo nikogo nie ma... Ciągle myślę o Harrym i o tym jego głosie. Wyszłam o drugiej jest szósta, szybko biegnę do domu. Na szczęście nogi mam sprawne, chichoczę... Staram się być cicho...
- Gdzieś ty była? Dziś dożynki, zapomniałaś?! - krzyczy macocha
- Ależ jakbym mogła? Przecież to najstraszniejszy dzień w roku - mówię.
- Chwila, chwila co ty masz na ręce? - denerwuję się.
- Na prawej? Nic - chowam lewą rękę w nadziei że macosze, chodziło o prawą dłoń.
- Nie! Ty masz bandaż!!! Biały ukradłaś, albo mnie oszukałaś! Miałaś dziesięć rubli, bo przecież nie zostawiłabyś Rue i Shakiry! - krzyczy macocha, tak bardzo że dziewczynki wstały.
- Była cała napuchnięta, wybacz! - zaczynam płakać, a ona uderza mnie w twarz.
- Idź! - krzyczy macocha - Wynocha! Nie dostaniesz jedzenia!
To było do przewidzenia, mam szczęście że dwa ruble udało mi się schować...  Jest szósta, a ja nie mam co robić, ciągle nurtuje mnie charczenie w głębi lasu, wyjdę...
Unikam macochy, która za wszelką cenę, chce mnie pozbawić życia i uwięzić w jednym malutkim pomieszczeniu. Czy to normalne? Czy nie powinnam się zbuntować? A jeśli moje siostry nie przeżyją jeśli mnie wybiorą?!
   Dochodzę do lasu. Widzę to samo ogrodzenie. Wszystko jest jednakowe, tylko... Konary drzewa po lewej stronie są ścięte, nie przedostanę się a nie chcę ryzykować. Muszę wrócić ze spuszczoną głową, nie wiem co tam jest coś poważnego skoro Kapitol nie chce nikogo tam wpuszczać. Dochodzę przed dom, o pierwszej muszę być na Placu Głównym. Nie wiem czy zostanę wylosowana, może tak... Wchodzę do domu, jest pusto, macocha i siostry się myją. Wchodzę do mojego pokoju siedzi tam Shakira, nie lubi mnie bo nie poluję... A to nie moja wina, nie da się już przechodzić. Wyobrażam sobie jak skaczę z królikiem na plecach, musiałby być to najśmieszniejszy widok mojego życia...
Jest dziesiąta, bo przecież macocha ma honorowe dwie godziny, a nas pośpiesza... Shakira poszła się myć, wychodzi Rue, jest czysta i ubrana odświętnie. Wreszcie nadchodzi moja kolej... Wchodzę do drewnianej wanienki, szoruję się niesamowicie. W końcu dociera do mnie jaka byłam brudna, na szczęście moja jasna karnacja skóry skutecznie maskuje tapetę brudu na moim ciele. Kąpię się godzinę, wychodzę. Czeka na mnie stara odzież i tak mam szczęście, bo Shakira i Rue noszą ciuchy po mnie. Na moim łóżku, czeka granatowa sukienka i czarne pantofelki bez obcasiku.
Ubieram się, Dożynki to najgorszy dzień w roku jest zgrozą dla każdego człowieka w wieku od dwunastu do osiemnastu lat. Wyglądam pięknie, nie codziennie w końcu widuję się w odświętnych ubraniach. Dożynki trzeba traktować jak święto, nie wiem czemu. Moim zdaniem ma to służyć poniżeniu dystryktów i pokazać, że nie mamy prawa żyć dobrze. Wybija dwunasta, musimy wychodzić... Macocha jak zawsze mnie zostawia i idzie szybciej ja muszę zająć się wszystkim. Łapię Rue za rękę za to Shakira ją wyrywa, nie wiem czemu nie da sobie tego wytłumaczyć, wiele prób na nic...
- Skakira, podaj mi rękę! - krzyczę, nie mogę jej zrozumieć, po woli mam jej dość!
- Nie! - odkrzykuje, nie mam zamiaru się z nią szarpać.
- W takim razie idź sama - mówię - no idź!
     Wreszcie dochodzę na plac główny, Shakira stoi już z macochą. Rue powoli odchodzi, a ja zajmuję miejsce w tłumie piętnastolatek. Patrzę na scenę stoi tam Venoma Alleke - opiekunka dystryktu. Ubrana jest w żółtą sukienkę i zieloną perukę, którą co jakiś czas poprawia. Ma wysokie obcasy, nie rozumiem jak można chodzić w czymś takim. Venoma rozpoczyna gatkę o Kapitolu, nie wierzę w ani jedno słowo. W końcu do mikrofonu podchodzi burmistrz i mówi praktycznie o tym samym. W końcu rozpoczyna się losowanie, jest to najgorszy moment dożynek.
- Panie mają pierwszeństwo - mówi Alleke, boję się jak nigdy! Podchodzi do mikrofonu otwiera karteczkę - tegoroczną trybutką jest Finch Crossley.
Wszyscy się ode mnie odsuwają, a ja chwiejnym ruchem idę w stronę sceny. Boję się, przed oczami zrobiło mi się ciemno, trzęsę się. Tracę równowagę, przechodząc obok chłopców, łapie mnie Harry. Stoję obok sceny i w końcu wchodzę. Venoma patrzy na mnie, ale nie zamierza się mną zbytnio interesować.
- Czas na chłopców - w tej samej chwili wręcz podbiega i odbiega od szklanej kuli. - A tegorocznym trybutem jest... - John Cartes!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz